Pociąg do jedzenia

Pociąg, wiadomo, nie jest w Polsce miejscem kulinarnych rozkoszy. Od zawsze uznajemy, że tak być musi - choć przecież na innych trasach, choćby francuskich, w pociągu jada się bardzo dobrze...

We Francji, tam pociągowa restauracja to restauracja po prostu, ze wszystkimi szykanami. Z kolei na trasach indyjskich jedzenie co prawda podają w pudełkach, woreczkach, w plastikowych kubkach - ale bywa nadzwyczaj dobre. Nie gorsze niż na stałym lądzie.

Kiedy pomyśleć o naszym pociągowym jedzeniu, to na myśl przychodzi głównie prowiant własny. Podkiszone w plastiku pomidory; ogórki, które po paru godzinach w cieple też mają ostry zapach; ale gdzież im do kiszonych, wyjętych znienacka z torebki, spożywanych w ciasnocie przedziału! Albo jajko na twardo: w przedziale wydziela gazy siarczane, zatruwa radość życia nawet niepoprawnym optymistom. Albo kanapka z kiełbasą o czosnkowym wdzięku - jak przydusi, to lepiej uciekać.

Tych rarytasów nie widuje się już tak często. Sprawiły to bary dworcowe, możliwość kupienia kanapki na drogę (gorzej, kiedy w dworcowej bułce tkwi kotlet mielony); no i sprawił to Wars. Stał się bardziej ludzki, bez flaków, bez mielonego, bez fasolki po bretońsku. Nawet kawa w nim znormalniała. Kontakt z Warsem już nie grozi utratą życia. To się fachowo nazywa franczyza: sieć sprzedaje swoją wiedzę, a my na każdej trasie jemy to samo.

Hitem Warsu - wiem to z opublikowanych badań - jest jajecznica. Trudno się dziwić. Danie niedrogie, smak bezpieczny i oswojony. W warsowych wagonach są też dania udające włoskie, mianowicie piada, pszenny placek jak tortilla, a w nim różności. Najbezpieczniejsza wydaje się piada z jajkiem na twardo i pomidorem - oficjalny przepis każe dodać keczup lub majonez, co naturalnie czyni danie niejadalnym. Moim ulubionym daniem jest "pierś kurczaka z kuskusem i pomidorami", a konkretniej - kuskus. "Kuskus zalać wrzącym bulionem sporządzonym z kostki rosołowej rozpuszczonej w 100 ml wody i doprawionym keczupem, odstawić, trzymając w cieple ok. 5-7 minut, a następnie połączyć z podsmażoną cebulą i papryką", mówi przepis (tu nie ma żadnej zmyły, przepis pochodzi z książki kucharskiej Warsu). Pociąg, jako się rzekło, to nie są rozkosze podniebienia.

Zdarzyło się tak, że tego roku, w lecie, karmiłem ludzi w pociągu, wspierany przez przyjaciół, Stanisława Mancewicza, publicystę z "Gazety Wyborczej", i Maćka Jackiewicza, barmana z Nowej Prowincji w Krakowie. Przez 11 godzin podawaliśmy jedzenie w ramach projektu teatralnego "Kraków-Berlin XPRS" na tytułowej trasie; projekt zorganizował Dom Norymberski wraz ze Starym Teatrem i Maxim Gorki Theater z Berlina. Poważna sprawa.

Na czas pociągowego spektaklu chcieliśmy Wars odmienić, podawać tam potrawy regionalne, polskie sery promować - bo pojechało pełno Polaków i Niemców, okazja wydawała się świetna. Wars posłuchał, pokiwał głowami i powiedział stanowcze "nie". Kotlecik, bardzo proszę, piada też. Ale żeby jakieś niewarsowskie jedzenie - to już mowy nie ma. Więc pojechaliśmy osobno, oni na końcu pociągu, my na początku, w wagonie konferencyjnym. Trwała między nami cichuteńka wojna.

Zaczęliśmy o ósmej rano odczytem na temat kuchni w podróży. Bawiliśmy publiczność zza baru salonki; aż podszedł jakiś teatralny scenograf, jak paluszek chudy, i zniecierpliwionym głosem zażądał obsługi. "No - mówię - występy są teraz, proszę pana, wykład taki o jedzeniu, na jedzenie zapraszam później"; a on na to pisnął cały w fochach: "O Boże, jaki on niegrzeczny" - on, czyli ja, cham zza baru, czyli nikt. O którym on (artysta, który "od czasu do czasu zajmuje się fryzjerstwem", tak o sobie pisze) może się wypowiadać w osobie trzeciej. Piszę o tym, żeby wszystkim uświadomić, że w naszych pociągach nie tylko jedzenie bywa pod psem, z kostki rosołowej i keczupu zrobione; nie tylko obsługa bywa barowa; ale i klient trudny jest, choć niby je nożem i widelcem.

Podawaliśmy w naszym wagonie rzeczy najprostsze - sałaty, sery, ale tylko takie, jakie lubimy najbardziej: prosto z gór, od producentów, których dobrze znamy. Bundz owczy zwykły, i drugi, mniej popularny, leciutko podwędzony; także oscypek (trzeba wiedzieć, gdzie kupić), i kozi twaróg; i inne świetne wyroby z regionu. Dawaliśmy wędliny, ale same naturalne, niczym niepolepszane; i humus, dla tych, którzy mięsa nie jedzą. (Okazało się, że wiele osób widziało humus po raz pierwszy w życiu). Podawaliśmy chleb Drwal z krakowskiej piekarni Pawlaka; niemieckie rodziny przychodziły go oglądać (bo ciemny, wrzecionowaty, a cały bochen waży 4 czy 5 kilo). Prosili skromnie o kromeczkę dla dziecka, niech pozna prawdziwy zapach i smak. Potem o dwie, i więcej, i pchali sobie do kieszeni. Podawaliśmy małosolne ogórki - poszły w sekundę. I młode marchewki, nie zdążyłem choćby jednej porwać dla siebie. Aktorki zjadły, i pożarli wszyscy, i chcieli więcej.

Rezultat jest taki: my zdobyliśmy kolejne doświadczenie. Ludzie zjedli zdrowo, a przede wszystkim zupełnie inaczej, niż się w polskim pociągu jada. A Wars nic. Nie nauczył się niczego. Przychodzili do nas ci biedni kucharze na przeszpiegi, patrzyli smętnym okiem na kolejkę, która się dobijała o jedzenie - i zastanawiali się, czemu u nich nie stoi nikt. I nie wiedzą do dziś.

Póki franczyza Warsu się nie zmieni, będziecie z musu wcinać ichnie jedzenie. A można jeść dużo lepiej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.