Kulinarna zaraza

Każdy z nas skazany jest na kopiowanie - i to bez wymiennego tonera. Od najmłodszych lat naśladujemy innych: najlepszą koleżankę, idola, nauczyciela...

Moja (niemal już trzyletnia) córka Lenka chce robić dokładnie to, co Aluś (kolega z przedszkola), miś pluszowy (czyli Uszatek) czy Kunfufanda (Kung Fu Panda). Za kilkanaście lat ona i jej rówieśnicy ulegną kolejnej telewizyjnej modzie na tańczenie lub gotowanie.

Dziś gotowanie jest trendy. Prawie każda stacja telewizyjna, radiowa, gazeta ma mniejszy lub większy kącik kulinarny. Powstają nowe szkoły, akademie, coraz więcej restauracji wpuszcza na zaplecze amatorów gotowania. A ja zastanawiam się: dlaczego akurat siekanie i krojenie stało się w Polsce tak modne?

Po pierwsze - po latach biedy nie musimy już udowadniać nikomu osobistego mistrzostwa w dyscyplinie "tysiąc potraw z ziemniaka i octu". Półki sklepowe atakują nas tysiącami możliwości na urozmaicenie nudnego schabowego. Chcemy więc zrobić to, co widzimy na opakowaniu - kopiowanie daje pewność, że nie popełnimy błędu.

Po drugie - dostrzegliśmy, iż podróże kształcą również kulinarnie. Dostrzegamy piękno obcych krajów też przez pryzmat jedzenia. Francuzi, Włosi, Gruzini, Hiszpanie czy Maltańczycy żyją po to, aby jeść, i każdy, kto ich odwiedził, usłyszał te słowa wielokrotnie. Chcemy więc być tacy jak oni!

A programy kulinarne i medialne zamieszanie wokół gotowania? Kto nie chciałby choć raz ugotować tak, jak ten pan czy pani z telewizji? Szczególnie, że na ekranie wygląda to na bułkę z masłem...

Pamiętajcie tylko o tym, że żeby zostać kucharzem, najpierw trzeba zdobyć sprawność kubłowego, obierając ziemniaki kozikiem. A potem... wcale nie jest łatwiej. Mój kolega operator postanowił, że będzie fachowo gotować w domu. Zaczął od zakupu nowych sprzętów, zapisał się na wszystkie możliwe kursy. Złapał bakcyla i wszystko układało się jak w bajce przez... całe dwa miesiące. Dziś już tylko sprzątaczka dotyka woka indukcyjnego i 13-elementowego zestawu noży. A kolega? "Gotuje" kanapki z pasztetem i mortadelą, a od święta przyrządzi nawet pyzy. Oczywiście mrożone.

Popularność kursów kulinarnych można też tłumaczyć - co tu dużo ukrywać - wygodnictwem i skłonnością do chodzenia na skróty. "Proszę nauczyć mnie gotowania szybko i koniecznie tego najbardziej skomplikowanego dania" - takie życzenie nieraz daje się wyczytać z twarzy ucznia.

Tymczasem szkoły gotowania są różne. Czasami uczą podstaw, żeby młode żony mogły przygotować prosty obiad (czy uda się dzięki nim zmniejszyć odsetek rozwodów?). Kiedy indziej to wyszukane kuchnie świata, przeznaczone dla szpanerskich poszukiwaczy owych młodych żon.

Są też kursy normalne: merytoryczne, jednak z nutą szaleńczej ekstrawagancji. Dla tych, którzy chcą nauczyć się gotowania, nie tylko kopiowania potraw. I to tych szkół warto szukać. W całej zabawie chodzi bowiem o to, byśmy na podstawie pokazanych wzorów potrafili dalej bawić się i eksperymentować kulinarnie w domu. Byśmy mogli życie rozświetlić nowymi pomysłami - i potrawami. By narodził się w nas kult życia i jedzenia.

Szkoły gotowania powinny inspirować i zarażać kursantów bakcylem kulinarnym. Nie liczy się designerski wystrój wnętrz, lecz wykładowca, który celebruje piękny kawałek polędwicy. Tylko pasjonaci mogą wlać pasję w nasze życie. Sam tego doświadczyłem, u szefa cukierni w Belgii. Uczył nas przygotowywania pralinek i trufli: dziś nie pamiętam już receptur, ale zawsze, gdy biorę do ręki czekoladę, przypominam sobie skupienie na jego twarzy. I nieskrywaną radość, dzięki której ja również patrzę inaczej na czekoladę. Ten człowiek zaraził mnie upodobaniem do maestrii, którą szlifować trzeba do perfekcji. Takiej zarazy również ja życzę Państwu - i oby nikt nigdy nie wymyślił na nią surowicy.

Karol Okrasa - Szef kuchni restauracji Platter w Warszawie, podróżnik. Mąż i ojciec, cały czas pracujący nad pogodzeniem obowiązków zawodowych i rodzinnych

Więcej o:
Copyright © Agora SA