Wiedeń najdrobniejszych przyjemności

Siedzieć w Café Prückel i patrzeć na ludzi, podsłuchiwać, jak niespiesznie gadają, patrzeć na muzeum naprzeciwko i wcale nie musieć tam iść - o, to jest zimowe marzenie. I trzeba zawsze pamiętać, że tu, w Wiedniu, kawiarnia jest domem

Pada określenie: kawiarnia wiedeńska, Wiener Kaffeehaus, i każdy coś tam sobie wyobraża. Zapewne coś złoconego, obitego pluszem, z kelnerami tip-top, pod muchą. Jednym słowem, ma na myśli jakąś kawiarnianą doskonałość. W niektórych miejscach i tak bywa. Ale jeśli się chodzi po Wiedniu cały dzień, to człowiek ma buty zbyt zakurzone, żeby do tych świątyń w ogóle zaglądać, bo wejść tam w takich butach to by była poruta; i tamtejsi kelnerzy, arcymistrzowie w swoim fachu, od razu by na zakurzone buty zwrócili uwagę, a ich wzrok stałby się od tego kurzu cierpki. Więc Café Central, gdzie siadywał Trocki (wielka mi zaleta), więc lekko nadęta kawiarnia-muzeum Café Mozart, która powstała jeszcze w końcówce XVIII wieku, a teraz upodobali ją sobie Saudyjczycy z żonami, i leciuchno spięte Japonki, i Rosjanie - to wszystko można obejrzeć, owszem, i ominąć. Albo, jeśli fantazja mówi co innego, to nawet zajrzeć na kawę. Bo kto bogatemu zabroni.

Ale lepiej nie leźć tam, gdzie cię nie zapraszają, tak myślę. Lepiej ominąć szerokim łukiem i pójść w miejsca nieco nadużyte, do zwykłej wiedeńskiej kawiarni, takiej o szczebelek niżej. Może to być Café Bräunerhof na przykład, miejsce, gdzie siadywał ten choleryk Thomas Bernhard i ćwiczył swą cierpką mowę, swą nienawiść do Austrii, gdzie Austrię biczował i miał ją ciągle jak na tacy, przed oczami. Wnętrze trochę żadne, nieszczególne, z kanapami w ciapki; stoliki z ciastami i dużo prasy w różnych językach, tym się Café Bräunerhof chełpi. Lubię arytmetyczny porządek świata przewodników turystycznych, więc zacytuję: "Lonely Planet" twierdzi, że Café Bräunerhof zajmuje 78. pozycję wśród 515 wiedeńskich atrakcji. Nie mam pojęcia, jak oni to wyliczyli. Wiem tylko, dlaczego do Café Bräunerhof pójść warto: dla tacek srebrzystych i lekko podrapanych od noszenia talerzy, dla chorobliwie szybkiego chodu kelnerów, i dlatego jeszcze, że nie doświadczy się z ich strony żadnych przymilnych gestów, żadnego nadskakiwania. Tylko gesty konieczne. To się nazywa obsługa.

Tu zawsze warto usiąść nad kawą. Bo wiedeńska kawa, ta najczęściej pita, zbliżona do cappuccino Melange, i wiedeńskie kawiarnie - pierwsza została otwarta w 1685 roku - to nie są rzeczy, które można sobie odrzucić ot, tak. Więc trzeba łazić, łazić. Albo jeździć tramwajem. I przysiadywać w kawiarniach, ile się da. Żeby ujrzeć ich błogosławione szaleństwo w pełnym blasku, trzeba wstąpić na przykład do Café Prückel, tuż obok muzeum MAK. U Prückela takie samo gonienie wąsatych kelnerów, eleganckich, tam trzeszczenie domowego strudla pod widelczykiem, Melange na hektolitry pita, gazet do woli, tort Sachera, delikatna współpraca gorzkawej czekolady i morelowej słodyczy. I wnętrze, te niespodziewane dekoracje, jakieś pomieszanie lat 50. ubiegłego wieku z latami 20., jeśli rozłożystymi schodami zejść o piętro niżej, do toalet (a tam w holu szafka z jakimiś rupieciami na sprzedaż, jak w dziwacznym filmie). Siedzieć w Café Prückel i patrzeć na ludzi, podsłuchiwać, jak niespiesznie gadają, patrzeć na muzeum naprzeciwko i wcale nie musieć tam iść - o, to jest zimowe marzenie. I trzeba zawsze pamiętać, że tu, w Wiedniu, kawiarnia jest domem. Można zjeść śniadanie, kiełbaski od pobliskiego rzeźnika z musztardą albo jajko w szklance i bułkę; można doczekać do obiadu i zjeść wtedy sztukę mięsa albo żywić się tylko ciastkami. A jeśli na nic się nie ma ochoty, to siedzieć o jednej kawie, o gazetach i wodzie, którą kelner doniesie co jakiś czas. Bez pośpiechu, bez zamawiania.

Kiedy brak czasu, żeby żyć po wiedeńsku, z rozmachem wysiadywać nad kawą w ulubionej kawiarni - wtedy trzeba ruszyć w miasto. Choćby prosto na targ. Targowiska są panaceum na wszelkie bóle, tak uważam, ale wiedeński Naschmarkt to jest lek szczególny. On objawia w najostrzejszy sposób, jaką Wiedeń jest mieszaniną, on pokazuje wiedeńską tkankę jak pod mikroskopem. Jedno stoisko - człowiek z Czarnogóry wrzeszczy w dziesięciu językach, że u niego wszystko najlepsze; w razie potrzeby jest Austriakiem, Włochem, Czechem, bywa Polakiem albo i Węgrem nawet. Obok - jakiś chłop bez języka, porozumiewa się jeszcze na migi, bo niedawno przyjechał zza siedmiu mórz i nie zdążył się przystosować. Targowisko jak targowisko, można powiedzieć, ale tutaj każda większa budka to restauracja, a niektóre słyną na całe miasto.

Knajpa rybna na przykład, Fischrestaurant Umar; albo te budki słynące śniadaniami, a w nich do wyboru, do koloru - śniadanie bułgarskie, serbskie, austriackie, włoskie. Zależy, kto trzyma interes. A często serwują wszystkie te kuchnie naraz. Bo komu to szkodzi? Więc turystyczny wymysł, sałatka szopska, jest tu podawana w obfitej, znakomitej wersji, autorskiej, jako bułgarskie śniadanie; a pljeskawica albo kiełbaski i sadzone jaja już lądują na stoliku obok. W knajpce Tewa - śniadanie orientalne, śródziemnomorskie, bio, bajgle, omlety, humus i pita, ryby, kurczaki. Dość ciasno się siedzi, ale w potoku ludzi wiozących zakupy, na wprost tego wariata, który krzyczy, że ma najlepsze prosciutto na świecie. Który podrywa kobiety i one kupują u niego szynkę. Który łaje głośno swoją żonę i z tego łajania jakoś tak łagodnie przechodzi w zachętę dla kolejnej klientki. A one kupują jego oliwki, oliwy, sery, jego pomidory suszone, jego mięsa. Jeśli ten spektakl się znudzi, wystarczy wyjść z targu dla zmiany klimatu: zamiast stłoczonych krzesełek zatopionych w ludzkiej rzece - Café Drechsler, odnowiona niedawno przez Terence'a Conrana. A za rogiem najlepsze przykłady wiedeńskiej secesji. Ot, tak przypadkiem. Gdyby się komuś chciało wstać od kawy.

Kiedy wałęsa się po mieście zimą, co rusz widać ludzkie zgromadzenia przy kioskach. To są Würstelstand, kioski z kiełbaskami. Dają tu kiełbaski pocięte na kawałki, z musztardą, na życzenie posypane curry, czasem z marynowaną ostrą papryką, zawsze z bułką. Niby takie nic, ale w zimny dzień taki kiełbaskowy kiosk z parawanikiem od wiatru to jest wszystko, czego do życia trzeba. Na koniec, żeby nie uciekło nikomu: na kanapki do Trześniewskiego. Firma ponadstuletnia, założona przez Polaka z Krakowa. Nikt nie potrafi wymówić nazwy, ale wszyscy się na to godzą, bo przecież Wiedeń jest miastem kosmopolitycznym i na takie trzeszczące i świszczące nazwisko pozwala sobie bez mrugnięcia okiem. Filii jest teraz dziesięć, ale najlepiej pójść na Dorotheergasse, do najstarszego oddziału. W sprzedaży kanapki, po prostu ciemny chleb i pasta - a tych past około 20 rodzajów. Najczęściej wybierana jest od zawsze jajeczna. I kufelek piwa do tego, taki maleńki, jedna ósma litra... W ciemnym pomieszczeniu, czyściutkim, wykafelkowanym, bez najmniejszego zadęcia, tłoczy się Wiedeń, panie w futrach i turyści, faceci w garniturach i szkolne wycieczki. Taki właśnie jest ten Wiedeń najdrobniejszych przyjemności. O tym bardziej wypasionym - innym razem.

Więcej o:
Copyright © Agora SA