W poszukiwaniu ukrytej słodyczy

Wydobywanie słodyczy tłumionej zwykle przez inne smaki jest niezłą zabawą. Kwaśne robi się słodkie, a gorzkie nabiera głębokiego orzechowego posmaku.

Kolację na kolejną (nie przyznam się którą) rocznicę naszego małżeństwa szykował on. Wiadomo, miała być zaskakująca i niezapomniana. Oczywiste było, że nie wykpi się zaproszeniem mnie na drinka do jaskini lodowej (nie znoszę zimna) ani popisami kuchni molekularnej (to już znam, po treningu w warszawskim Centrum Nauki "Kopernik" kawior z melona z kokosem albo z móżdżku po warszawsku przygotowuję jedną ręką, drugą pomagając najmłodszej latorośli w odrabianiu zadań z matematyki).

Rok wcześniej stołowaliśmy się w Le Gout du Noir, czyli Smaku Ciemności. To miejsce - pogrążone w absolutnym, nieprzeniknionym mroku, gdzie w pełni swobodnie czują się tylko niewidomi kelnerzy - wyostrzało zmysły. Intensyfikowało zapachy, faktury, smaki. Bez podpowiedzi ze strony oczu dobrze znane potrawy ukazywały nowe oblicze.

Zachodziłam w głowę, co będzie tym razem? Bałam się, że eskalacja niezwykłości każe mojemu jedynemu sięgnąć po środki z arsenału brytyjskiego podróżnika Davida Hemplemana-Adamsa, który podjął gości kaczką w pomarańczach i owocowym terrine blisko siedem kilometrów nad Ziemią w specjalnie skonstruowanym balonie. Jeśli chodzi o mnie, to w takiej szczytowej ekspozycji raczej szybciej pozbędę się obiadu niż go skonsumuję.

Zaskoczenie pierwsze: zamiast w stratosferze, na szczycie Mount Blanc czy na dnie Rowu Mariańskiego jubileuszowa kolacja czekała w domu. Zaczęłam - jakże słusznie - wietrzyć podstęp. Zaskoczenie drugie - menu. Ogórki kiszone i marynowane, papryczki chili, cebula, cytryna, grapefruity, limonki, piwo, sos tabasco, tonic, kapusta kiszona. Zestaw zaskakujący przez samą codzienność. Centralne miejsce zajmowały małe, lekko zwiędnięte czerwone jagódki. Coś pośredniego między wyrośniętymi podługowatymi borówkami a małymi, czerwonymi oliwkami.

I te właśnie niepozorne owoce - afrykańskiego synespalu - stanowiły przepustkę do ostrej kulinarnej podróży. Po rozgryzieniu i roztarciu na języku zawarta w nich cukrowo-białkowa substancja (mirakulina) blokuje kubeczki smakowe odpowiedzialne za odczuwanie smaku kwaśnego i gorzkiego. Odtąd przez kolejne dwie godziny sos tabasco można pić łyżkami - smakuje jak lukrowa polewa na wielkanocnych babach. Piwo wymieszane pól na pół z sokiem z limonki przypomina koktajl czekoladowy. Cząstki cytryny okazują się zaś tak słodkie, że aż czuć chrzęszczące w zębach kryształki cukru. Ocet pomylić się daje z przednim porto - o tym, że mamy do czynienia z daleko mniej szlachetnym trunkiem brutalnie zdradza tylko nalepka na butelce. Kwaśne robi się słodkie, gorzkie nabiera głębokiego orzechowego posmaku.

Komponowaliśmy sobie nawzajem najbardziej dziwaczne zestawy - wyzwania, które trzeba było zjeść z zamkniętymi oczami i postarać się odgadnąć, co wchodziło w ich skład. Wydobywanie słodyczy tłumionej zwykle przez inne, dominujące smaki jest niezłą, odkrywczą zabawą. Przy okazji - nie najmądrzejszą ani nie najbezpieczniejszą, jak się okazało następnego ranka. Kac gigant jest niczym w porównaniu z sensacjami żołądkowymi po wypiciu pół litra tabasco z octem!

Ale przecież nie z tego powodu (albo nie tylko) tę rocznicową kolację zapamiętam na długo. Przede wszystkim miała ona głęboko symboliczną wymowę. Bo przecież pod warstwą hardości i ironii mój ślubny skrywa swoją prawdziwą naturę - pełną słodyczy. Zupełnie jak sok z limonki zmieszany z tabasco. Trzeba tylko magicznego owocu, żeby ją odkryć.

PS Gdyby przyszła komuś ochota na powtarzanie tego eksperymentu, jedna uwaga praktyczna: nie warto marnować na synespalowe kolacje dobrego wina - i tak nie odróżnicie go od słodkiego poziomkowego sikacza.

Więcej o: