Litwa jak kąpiel w jeziorze

Kiedy się przejeżdża przez tę śmiesznie krótką granicę, różnic prawie nie widać. Niewiele się zmienia, właściwie nic, ani przyroda, ani ludzie; po obu stronach to samo. A potem: Jezu, co znaczą te dziwne słowa, które nic nie mówią? "Parduotuve" na przykład?

A "parduotuve" to po prostu sklep. I coś jeszcze - właściwie brak, a nie dodatek. Tu nie ma galimatiasu. Jest czyste pole i żadnych bannerów, billboardów oświetlonych dzień i noc, świecących. Jakby nie z tego wieku pejzaż. Jedziemy.

Litwa, cóż, Litwa wydaje się pod kulinarnym względem nieciekawa. Jest jak seans na kozetce psychoanalityka, zimna i biała w zimie pod pocztówkowo błękitnym niebem; pofalowana, zielona latem i sam już nie wiem, kiedy lepsza - zawsze daje ukojenie, pejzaż jak mantra spokojny, usypiający, lesisty. A jedzenie to już inna sprawa, litewskie jedzenie jest pomieszaniem; ale najłatwiej chyba zacząć od tego, jakie ma być.

Ma sycić. Powinno zapychać, powodować lekką ociężałość, bo to jedzenie chłopskie. Zwykle jest go dużo po prostu. I jest dostosowane do pory roku. Nie ma w tym żadnego cudu, po prostu kuchnia litewska, ta w najlepszym, domowym wydaniu, jest oparta na wszystkim, co się da przez zimę przechować - na kopcowanych warzywach, na kiszonkach. (Spróbujcie pójść na któryś z targów i kupić czyste ziemniaki, już umyte! Albo marchewkę, albo seler. To jest po prostu niemożliwe. Ta warstewka ziemi konserwuje warzywa lepiej niż cokolwiek).

Kiszenie, u nas właściwie ograniczone do kapusty i ogórków, na Litwie pokazuje pełnię możliwości. Kiszonych ryb nie spotkałem już co prawda ani mięsa, jest za to czosnek kiszony - o ostrym smaku, ale właściwie zbliżony do młodego czosnku. Można go jeść garściami jako dodatek, jako zakąskę, można dodać do sałatki, do zupy (i to pytanie, które ciągle wraca: czemu w moim mieście nikt czosnku kiszonego nie sprzedaje?). Znalazłem też jakąś zieleninę, długie, cienkie badyle, trochę jakby cieńsza, nieskończenie długa wersja fasolki szparagowej, tyle że słona i ostrawa: to są kiszone pędy czosnku (szczerze mówiąc, właśnie je jem, kiedy to piszę). Są kiszone zielone pomidory, dość twarde, można z nich zrobić zupę, która smakuje podobnie jak nasza ogórkowa. No i jest na targach coś, co się z polskim obyczajem absolutnie nie godzi - zwykła marchewka marynowana, ostra jak szatan i chrupiąca. Niby nic, niby wyjście na targ, dyskusja (po polsku, a jakże) z babiną - a odkrywa się cała kraina obcych przyzwyczajeń. No i wiedzieć trzeba, że targ jest czynny w niedzielę, a w poniedziałek zamknięty; też inaczej niż u nas. (W Wilnie chodzę na stary targ na Śnipiszkasz - czyli Šnipiškes; przez sentyment tam chodzę, bo są nowsze targi, bardziej centralnie położone, ale tu dookoła i drewniane domy, i bloki z ruskiej ery, i widać niedaleko błękitne biurowce, nabytek ostatnich czasów).

Albo chleb - z kminkiem, ulubionym dodatkiem Litwinów, albo z miodem, drugim ukochanym dodatkiem, albo z jednym i drugim. Albo twaróg - tak bardzo do naszego niepodobny, suchy i bardziej zbity, często z kminkiem albo ziołami, a jeśli z kminkiem, to chętnie jedzony z miodem; i serki suszone, wspaniałe, słodkawe, rozpadające się na okruchy; i ser krowi, dojrzewający - ja na swój trafiłem nad Wilejką, między mostkami prowadzącymi na Zarzecze (czyli Užupis) - ostry, półroczny, o skórce barwy orzecha laskowego, ale jak bursztyn półprzezroczysty, a wewnątrz maślany, i jego wersja młodsza, trzymiesięczna, znacznie delikatniejsza. W Polsce tylko dwa albo trzy razy spotkałem równie dobre sery.

Najlepiej określa litewską kuchnię miłość do ziemniaków i mięsa, najczęściej wieprzowiny. No, można ten rozdzialik zacząć mniej więcej tak: siedziałem parę dni temu w wileńskiej restauracji, takiej dość popularnej i centralnie położonej, nawiedzanej przez turystów i miejscowych. I jadłem - ni mniej, ni więcej - pieczone świńskie uszy zawinięte w ziemniaczane placki. Takie danie byłoby na Litwie niepełne, gdyby nie dodatki: śmietana, cudownie gęsta i tłusta, sama w sobie przecież niewystarczająca, więc z dodatkiem boczku, i chrzanu z burakami - nie ćwikły, ale właśnie chrzanu zabarwionego tylko buraczanym sokiem. Na stole tłusta potrawa, uszy świńskie, ziemniaki, śmietana, a wokół ludzie z komputerami hasają po internecie. Dziwnie to wygląda i jakoś uroczo. (A wokół barok i ruskie miasto, pół na pół, ale to już inna sprawa).

Wszędzie, nawet we francuskiej restauracji, można tu dostać cepeliny. To danie i u nas występuje - na Podlasiu, gdzie nazywa się kartacze. Wielkie pyzy w kształcie latającej machiny wypchane mięsem z cebulką, najczęściej oblane śmietaną dla smaku - bo co to za przyjemność jeść bez śmietany? A jeśli jeszcze czegoś trzeba z ziemniaczano-mięsnych przygód, to bardzo proszę: żmudzkie bliny, czyli bliny z gotowanych ziemniaków, nadziewane mięsem, i - o nieprzewidywalności ludzka, litewska - oblane uwodzicielską tłustą śmietaną. Trzeba powiedzieć na usprawiedliwienie, że te żmudzkie bliny, cudownej łagodności, złociste, można również dostać nadziane twarogiem (wtedy niemal obowiązkowa jest śmietana z szynką, bo to najlepszy dodatek). Byłbym zapomniał - jest przecież babka ziemniaczana, tarte ziemniaki zapiekane z mnóstwem boczku i śmietaną.

Nie, nie myślcie sobie. To są dania, za które można się dać posiekać, delikatności wielkiej, choć i wielkiej prostoty. Dania domu, w którym siedzi kobieta i całe życie spędza na dbaniu, żeby było syto. Wiecie, ile trzeba mieć czasu, żeby nakleić kołdunów dla całej rodziny? Tych maleństw nadziewanych mięsem i (tak, brawo, zgadliście) podawanych z wielkim kleksem śmietany, bo śmietana jest tutaj - czy ja już wspominałem o tym? - jak aksamit, ona zimowe depresje leczy, ona w lecie chłodzi i przy życiu trzyma.

Jest jeszcze na Litwie rzecz wspaniała: te wszystkie kioski, budki, bary, restauracje z napisem "kibinai" - kibiny, danie Karaimów. Oznacza to po prostu pieczone pierogi z mięsem. Najczęściej sprzedają tam jeszcze tatarskie czebureki, które wyglądają jak placek, ale to też pieróg, tyle że smażony w głębokim tłuszczu, płaski i wypełniony baranim mięsem. No, to jest dosłownie mały skok za granicę, w ten mały kraik, w splątaną historię, w dziedzictwo, które jest także nasze. A tam wszystko inne. Wyjść można w pola zaśnieżone, wejść do wiejskiej piwnicy koło targu, patrzeć, jak handlarki piją koniak, bo mróz - i odgadywać, skąd im się wzięło, żeby pić koniak, a nie wódkę (no, brandy raczej, ale mówią na to koniak). Patrzeć na to wszystko, łowić inne zapachy. Oj, jak mi się to podoba, oj, jak bardzo... Warto się w tym zanurzyć jak dla oczyszczenia.

Więcej o: