- A dla mnie mała kawka - zamawia pan Kordian Tarasiewicz.
- No i jak ta kawka? Lepsza niż przed wojną czy gorsza? - chcę zapytać, ale nie zdążam, bo on od razu przechodzi do rzeczy. Spotkaliśmy się, by opowiedział mi historię kawy w okupacyjnej Warszawie.
We wrześniu br. w "Wysokich Obcasach" ukazał się mój wywiad z babcią Marią Iwaszkiewicz. Opowiadała, że w czasie wojny były kłopoty z herbatą, ale kawa jakoś była. A skąd, to trzeba by zapytać pana Tarasiewicza, który prowadził sieć sklepów z kawą. Pomyliła się tylko w nazwie jego firmy [tekst znajdziesz na www.wysokieobcasy.pl, w wyszukiwarce serwisu wpisz hasło "Ciocie i cichociemni"].
Pan Tarasiewicz zadzwonił sprostować tę pomyłkę. - Nie Plutos, tylko Pluton. No, ale przede wszystkim to znam odpowiedź na pytanie pani babci - oświadczył mi.
I tak umówiliśmy się w kawiarni Sowa, na ulicy Górnośląskiej, tuż koło Sejmu.
Trochę się bałam tego spotkania. "Wiesz, on ma sto lat - uprzedziła mnie babcia (do niej też dzwonił). - Ale opowiada tak, jakby wiek nie odcisnął na nim żadnego piętna". Myślałam, że babcia przesadza. I z tym że Tarasiewicz ma sto lat, i że nie ma po tym śladu.
Oznaczonego dnia, punkt trzecia, gładko ogolony, elegancki, w jasnożółtej marynarce, jasnożółtej koszulce polo i z figlarną laseczką, zjawił się w Sowie.
- Z tą kawą to było tak - zaczął, jak tylko złożyliśmy zamówienie. - We wrześniu 1939 roku, kiedy bombardowanie się nasilało i wiadomo już było, że poddanie miasta to kwestia dni, prezydent Warszawy ogłosił przez radio, że otwiera dla ludności składy wolnocłowe na ulicy Stawki. Było tam mnóstwo najrozmaitszych artykułów i nie chciał, żeby się zmarnowały. Każdy, kto miał chęć, mógł przyjść do składów i wziąć, co tylko zdołał. W tym worki kawy i skrzynie z herbatą. I w ten sposób w prywatnych rękach mieszkańców stolicy znalazły się duże ilości kawy i herbaty. Potem, w listopadzie tego samego roku, Niemcy wydali edykt o konfiskacie wszystkich oficjalnych zapasów. Duże firmy musiały wydać towar, jaki miały na składzie, ale zwykłym ludziom się upiekło. Przecież Niemcy nie mogli chodzić po domach i sprawdzać, czy kto pod łóżkiem albo w szafie nie trzyma worka kawy albo herbaty. Liczne warszawskie kawiarnie odkupywały to potem od warszawiaków. Ponieważ w Kongresówce kawy pijało się znacznie mniej niż herbaty, na dłużej jej po prostu starczyło.
Do rozmów o kawie pan Kordian nadaje się jak nikt inny. Biznes kawowy zna od podszewki.
- Jak z perspektywy pomyślę, w co się wtedy wpakowałem, to nawet teraz strach mnie ogarnia. Tak wspomina dzień, w którym w 1934 roku jako 24-letni student SGH stał się kierownikiem Plutona - największej w Polsce palarni kawy i sieci ponad 30 sklepów sprzedających tę kawę.
Trochę się kryguje. Nie był w firmie takim zupełnym żółtodziobem, bo Pluton od trzech pokoleń należał do jego rodziny. Założycielem firmy był dziadek pana Kordiana - Tadeusz Tarasiewicz. Najpierw próbował szczęścia z herbatą w Krakowie, ale gdy interes mu upadł, przeniósł się do Kongresówki i w 1882 r. założył w Warszawie pierwszą przemysłową palarnię kawy.
Przedtem "Kawę sprzedawano tylko w stanie surowym, w jednym, dwóch lub najwyżej trzech gatunkach, palić zaś musiał ją każdy sam sposobem domowym. Czynność tę niezbyt przyjemną z powodu gryzących zapachów powierzano przeważnie służbie domowej, która z braku umiejętności, a nierzadko przez niedbalstwo, nie wykonywała tego w sposób właściwy" - czytam w "Kawie po warszawsku", jednej z trzech książek (własnego autorstwa), które pan Kordian Tarasiewicz przyniósł mi do Sowy.
Interes trudno było rozkręcić. Przy paleniu kawy ubywa około jednej czwartej jej ciężaru, a nieświadomi tego faktu klienci dziwili się wysokim cenom. Po kilku jednak latach Pluton wyrobił sobie markę. Firma przynosiła takie zyski, że Tadeusz Tarasiewicz mógł spłacić stare krakowskie długi. Pluton stał się jednym z prężniej rozwijających się warszawskich przedsiębiorstw. Nie tylko zrewolucjonizował stołeczną konsumpcję kawy, ale stał się modelowym przykładem skutecznego zarządzania rodzinnym interesem. Rozbudowywano przemysłowe pomieszczenia firmy, otwierano kolejne sklepy - nie tylko w Warszawie, ale także w Łodzi, Sosnowcu, a nawet w Kijowie. Zwiększano asortyment. Obok kawy na półkach firmowych salonów pojawiły się herbata i kakao, a dla uboższej klienteli surogaty kawy, czyli kawa z cykorii i zbożowa.
Firmę po Tadeuszu Tarasiewiczu przejęły jego dzieci, w tym Michał, ojciec pana Kordiana. Z zawodu był wybitnym i bardzo sławnym aktorem. Rozgłos zdobył wystawianą w Krakowie inscenizacją "Kordiana". To właśnie na pamiątkę debiutu scenicznego otrzymał imię jego syn.
Gdy Michał Tarasiewicz miał na dobre przejąć zarządzanie Plutonem, skarżył się w listach, że grzebie to jego nadzieje i dążenia, skłaniając go do pracy "obcej" i "najwstrętniejszej". Mimo wszystko chyba dobrze kierował firmą, bo za jego czasów, tuż przed pierwszą wojną światową, Pluton przekształcił się w spółkę akcyjną. Na dodatek jako pierwsza tego typu spółka na ziemiach polskich przekazał pakiet akcji pracownikom. Utworzono dla nich też kasę zapomogową, a każdy zatrudniony w Plutonie po dziesięciu latach pracy dostawał w nagrodę złoty zegarek.
Już po II wojnie światowej pan Kordian poprosił kilku wieloletnich pracowników Plutona, by spisali wspomnienia. - Teraz chciałbym to wydać - opowiada.
To tylko jeden z licznych planów Tarasiewicza. Teraz na przykład pisze kolejną książkę, w której odtwarza dzieje miasta na podstawie zapisów księgi hipotecznej jednej działki przy placu Grzybowskim. Poza tym marzy mu się muzeum.
- Byłyby tam nasze firmowe puszki, etykietki i wiele innych gadżetów związanych z kawą. To powinno być przy jakiejś kawiarence, żeby miłośnicy kawy do filiżanki kawy mogli sobie pooglądać historyczne eksponaty - tłumaczy mi.
Pluton bardzo dbał nie tylko o jakość produktów, ale też o stylistykę opakowań - te projektowali najlepsi artyści - i o wystrój wnętrz. Sklepy były urządzane wyjątkowo gustownie, zgodnie z obowiązującą modą i nowinkami technologicznymi. Już w latach 30. pan Kordian osobiście zarządził unowocześnienie wnętrz wszystkich sklepów, tak by były wizytówką firmy. W swojej książce opisał wnętrze jednego z nich: puszki do kawy i herbaty wbudowane w kontuar, każda z wyjmowanym pojemnikiem, który można było oczyszczać z nalotu. Półki z ciemnego orzecha, podłoga wykładana biało-brązową ozdobną terakotą. Dyskretne oświetlenie zamontowane w podwieszanym suficie. Nad wejściem do sklepu prosty i elegancki modernistyczny neon z nazwą firmy, a na drzwiach niklowana sztaba z literką P.
Tuż przed wojną Pluton otworzył także pierwszy bar kawowy na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Można się było tam napić kawy na stojąco. Niestety, bar nie działał długo. Budynek, w którym się znajdował, Niemcy zbombardowali już w czasie kampanii wrześniowej.
Ale firma przetrwała.
- Pracowało u nas około stu osób. Nie mogliśmy ich tak po prostu wyrzucić na bruk. Trzeba było znaleźć dla nich zajęcie - wspomina pan Tarasiewicz.
To dlatego w czasie okupacji Pluton otworzył sklep z kawą w tymczasowych barakach na rogu Jerozolimskich i Marszałkowskiej.
- Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed wojną był nasz bar. Lokal urządziliśmy pięknie, z drewnianą mozaiką na podłodze. Wszyscy aż się dziwili: "Po co oni w czasie wojny tak się starają". Ale my to specjalnie zrobiliśmy, na przekór Niemcom.
Piękny wystrój miała też kawiarnia prowadzona przez Tarasiewiczów i panią Dziakiewiczową, kierowniczkę przedwojennego Zodiaku. Projektował go znany architekt Maciej Nowicki. Kawiarnia była na Mazowieckiej i nazywała się Fregata. Jako kelnerki pracowały tam między innymi: Stefania, córka poległego generała Skotnickiego, Nina Andrycz i Wanda Gojawiczyńska - córka Poli.
Czego nie udało się zniszczyć Niemcom, ostatecznie wykończył dekret Bieruta. Tuż po wojnie Tarasiewicz próbował rozkręcać biznes kawowy w Gdańsku, potem wrócił do Warszawy i z mozołem zaczął odtwarzać Plutona. Jednak decyzja prezydenta z 1950 r. o nacjonalizacji wszystkich gruntów w Warszawie uniemożliwiła funkcjonowanie firmy. Pozbawiona nieruchomości nie była w stanie spłacać kredytów, a bez tego nie mogła się rozwijać. - Musieliśmy ogłosić upadłość, zabrano nam odbudowane przez nas po wojnie nieruchomości - opowiada pan Kordian. - Potem jeszcze ministerstwo finansów zabierało mi 20 proc. mojej urzędniczej pensji na poczet tych długów Plutona. Skończyło to się dopiero w czasie odwilży.
W czasach PRL-u Tarasiewicz był dyrektorem przedsiębiorstw społecznych, w których udziałowcem był Klub Inteligencji Katolickiej i "Więź".
- I jak pan znosił tę szarość PRL-u, a przede wszystkim tę ohydną PRL-owską kawę? - pytam.
- No cóż - wzdycha. Nie należy do ludzi, którzy lubią narzekać. Natychmiast opowiada mi zabawną historyjkę. Pojechali kiedyś z żoną na prowincję. Wchodzą do baru, zamawiają kawę i ku ich zaskoczeniu kelnerka przynosi na tacy dwie filiżanki. Oni oboje wybałuszyli oczy ze zdziwienia. Biedna kobieta myślała, że tak jak większości klientów nie podoba im się, że kawa nie jest zwykłą zalewajką w szklankach.
- To nie była tzw. biurowa. A do takiej się wszyscy przyzwyczaili - tłumaczy mi pan Tarasiewicz. - Kelnerka odetchnęła z ulgą, gdy powiedzieliśmy, że podoba nam się kawa podana w filiżankach. Ale chyba nas za jakiś dziwaków wzięła.
Dziś pan Kordian ma kilka swoich ulubionych kawiarni. Na przykład Marcinka na Podwalu, przy Barbakanie. - Bo wie pani, najważniejsze to, jak się właściciel do klientów odnosi.
Z tych samych przyczyn nie przepada za sieciówkami. Choć docenia, że można w nich szybko dostać kawę w papierowym kubku i lecieć dalej. - Myśmy przecież też kawę na stojąco podawali - przypomina mi. Nie jest dogmatykiem. Zdarza mu się nawet w pośpiechu wypić kawę rozpuszczalną. Ale wtedy obowiązkowo ze śmietanką.
- Jednak na dłuższą metę ludzie nie lubią takiej anonimowości. Te kawiarnie z duszą przetrwają - o to pan Kordian jest spokojny. Może w jednej z nich, najlepiej takiej w stylu retro, uda się zrobić muzeum pamiątek po Plutonie?
Opowiedział mi jeszcze o zabójstwie Gabriela Narutowicza: "To wstyd dla nowej Polski. Mówili, że to przypadek, że przecież zastrzelił go Niewiadomski, wariat. Ale ja widziałem, ile było nienawiści w ludziach do wybranego - także głosami mniejszości - prezydenta. Kilka dni wcześniej za jego powozem przechodnie grudkami ziemi rzucali".
O tym, jak ojciec obudził go w środku nocy i całą rodziną poszli powitać wracającego do kraju Ignacego Paderewskiego. "Takie tłumy były, że w kamienicy na trasie przejazdu aż się balkon zawalił, tyle osób na niego weszło". O bohaterskiej buchalterce Marii Korolkiewicz z niemieckiego urzędu kawy, herbaty i cukru, która ratowała skórę niejednemu polskiemu przedsiębiorcy, żeby Niemcy nie zorientowali się, że na lewo sprzedawał towar.
Nawet nie zauważyłam, kiedy minęła godzina.
- No dobra, dosyć tego gadania. Zmęczony jestem. Wie pani, ja mam przecież w końcu sto jeden lat!
Urodził się w listopadzie 1910 r. Moja babcia nie tylko nie przesadzała, ale nawet ujęła mu jeden rok.