Podróże kulinarne. Chengdu, czyli w pogoni za hot-potem

Chińczycy uwielbiają jeść i każdy pretekst jest dobry, żeby spotkać się w restauracji

Pomysł, żeby podróż przez Chiny rozpocząć w Syczuanie, okazał się strzałem w dziesiątkę. Przyjazny klimat, wspaniała przyroda, słynne zabytki, ludzie sympatyczni i życzliwi, no i kuchnia, chyba najlepsza na świecie, czynią to miejsce wyjątkowym. Atmosfera luzu, beztroski i niewymuszonej radości życia odróżnia prowincję Syczuan od reszty Chin "spiętych i czujnych" (Kapuściński), niczym tygrys sprężony do skoku. Jest jak bufor neutralizujący nieco szok kulturowy, któremu nieuchronnie musi stawić czoła w Państwie Środka człowiek Zachodu.

Szok miał dodatkowo łagodzić nasz syn Krzysiek studiujący w Chinach i biegle znający język. Jego towarzystwo gwarantowało start z uprzywilejowanej pozycji, zapewniało niezależność i poczucie bezpieczeństwa, zwiększało szanse na dotarcie do trudniej dostępnych miejsc bez ryzyka zrujnowania budżetu.

Pewnego lipcowego dnia spakowaliśmy więc plecaki i z parą przyjaciół wsiedliśmy w Amsterdamie w samolot linii KLM, żeby po dziesięciu godzinach wylądować w Chengdu, najważniejszym mieście prowincji.

Sprawdź kuchnię chińsko-ujgurską w serwisie kolumber.pl

***

W stolicy Syczuanu nowe stapia się ze starym. Miasto jest nowoczesne, zatłoczone i ruchliwe. Ale pełno tu świątyń, parków, ogrodów i herbaciarni, zacisznych miejsc, gdzie nad książką czy szklanką jaśminowej herbaty można spędzić wiele godzin. Nam przede wszystkim będzie się kojarzyło z kuchnią.

- Czy przyzwyczajasz ich do ostrego jedzenia? - pyta Szan-Szan, koleżanka Krzyśka, rodowita mieszkanka Chengdu, filigranowa i śliczna jak figurka z chińskiej porcelany. A jakże, przyzwyczaja. Przygotował nawet specjalny plan kulinarnego wtajemniczenia, który stopniowo, krok po kroku, ma doprowadzić nas do hot-pota, czyli "gorącego kociołka", numeru jeden na długiej liście przebojów syczuańskiej kuchni.

Hot-pot to rodzaj wrzącej, piekielnie ostrej zupy. Uczestnicy biesiady wrzucają do niej i gotują wszystko, co przyjdzie im do głowy: kawałki mięs i owoców morza, móżdżek, plasterki tofu, boczku, cukini, bakłażana, kalafiora, przepiórcze jajka, grzyby, pędy bambusa, paski makaronu, pocięty w cienkie plastry owoc lotosu, podobny do ogromnej makówki. Po ugotowaniu należy je zręcznie wyłowić pałeczkami z zupy (tu może być pewna trudność, zwłaszcza przy przepiórczych jajkach i śliskim makaronie), następnie wytaplać w miseczce z samodzielnie sporządzonym "dopalaczem" - mieszaniną sosu sojowego, ostrej papryczki, glutaminianu sodu, czosnku, natki pietruszki i posiekanej łodygi selera. Cała zabawa odbywa się przy specjalnym stole z wpuszczoną w środek, podgrzewaną od spodu ogromną miską, w której bulgoce stale dolewana z ogromnego czajnika diabelska zupa.

Dżipem przez Himalaje 1000 kilometrów przygody

***

By móc w pełni docenić walory hot-pota i nie spłonąć, potrzebny jest intensywny trening. Postanawiamy zacząć natychmiast i przegryźć coś na ulicy. Tuż za rogiem śliczna dziewczyna piecze na grillu ponabijane na drewniane szpadki różności. Pachnie wspaniale! Przysiadamy na niskich stołeczkach. Wybieram plasterek lotosu obficie posypany przyprawami (jeść lotos!). Odgryzam kawałek - nic, następny - kula ognia spływa mi wzdłuż przełyku i wypala dziurę w żołądku. Ratunku! Tak musiał czuć się smok wawelski po pożarciu fatalnego barana. Wody, wody, wody! Wisły nigdzie nie widać, ale na szczęście mają tu piwo - doskonałe, lekkie i (co najważniejsze) duże. Jestem uratowana.

Mija kilka dni i ku własnemu zdumieniu radzimy sobie coraz lepiej i z operowaniem pałeczkami, i z ostrością potraw. Z przyjemnością próbujemy coraz to nowych dań: kremowego, o posmaku wanilii serka tofu w kruchej morelowej polewie, zielonej fasolki z czosnkiem, ostrą papryczką i sosem sojowym, pasków bakłażana uduszonych z pieprzem i ziarnkami sezamu, niezwykle delikatnych pierożków, które wyglądają jak białe goździki.

***

Wkrótce zupełnie dobrze potrafimy zachować się przy stole. Przepiórcze jajka przestają wpadać do czarek z herbatą, nie gubimy makaronu, niosąc go pałeczkami z miseczki do ust, coraz rzadziej ochlapujemy się sosem. Krzysiek uznaje, że bez ryzyka kompromitacji możemy zmierzyć się z obiadem, na który zapraszają jego chińscy przyjaciele.

Restauracja jest ogromna. W hali, wyglądem przypominającej dworzec kolejowy, wrze jak w ulu. Chyba ze sto stolików, w każdym dziura i miska - więc to już hot-pot? Nie, to dopiero wstęp do niego, albo raczej hot-pot w wersji soft - wprawdzie każdy sam gotuje, co chce w zupie, ale jedzenie nadziane jest na drewniane patyczki i podobno nie aż tak ostre. Wybieramy z ogromnych stosów gotowych patyczków mięsnych, rybnych i wegetariańskich, tematycznie poukładanych na tacach. Po konsumpcji odkłada się patyczki do specjalnych wiaderek. Kelnerka je liczy i wystawia zadziwiająco niski rachunek - 160 yuanów za 10 osób (a większość piła piwo). W przeliczeniu na złotówki wychodzi po 8 zł (1 juan = ok. 50 gr).

Wokół gwar i radosne biesiadowanie. Przy stołach tłumy ludzi: koledzy z pracy, partnerzy w biznesie, sąsiedzi, wielopokoleniowe rodziny. Współczesne Chiny jadają na mieście. Tradycja, temperament czy spadek z czasów rewolucji? Przypomina mi się przeczytana przed wyjazdem świetna książka Jung Chang "Dzikie łabędzie". W 1958 r. Mao zabronił przyrządzania jedzenia w domach, a woki i inne metalowe utensylia kuchenne rozkazał przetopić na stal. Komunistyczne Chiny miały zbudować potęgę na stali - takie było założenie polityki Wielkiego Skoku. Wycięto lasy, rozpalono miliony ognisk, każda para rąk była potrzebna przy piecach. Nie było czasu ani środków na indywidualne gotowanie. Wszyscy musieli jeść w kantynach. Już wkrótce nie bardzo mieli co, bo Wielki Skok zakończył się tak, jak musiał - wielkim głodem. Ledwo się z niego podźwignęli, a już Mao zafundował im następny koszmar - Rewolucję Kulturalną. Zajęci burzeniem i niszczeniem własnego dziedzictwa, znów nie mieli czasu, żeby normalnie żyć.

Dziś przyjemnie patrzeć, jak biesiadują. Chińczycy uwielbiają jeść i każdy pretekst jest dobry, żeby zaaranżować spotkanie w restauracji. - Kiedy zjemy razem? - pada niezmienne pytanie, ilekroć poznajemy kolejnych znajomych syna. Jeżeli czegoś będę żałować po wyjeździe z Syczuanu, to chyba tego, że nie zdążyłam z nimi wszystkimi zjeść...

***

Dzień powrotu zbliża się wielkimi krokami, a hot-pot ciągle nam się wymyka. Codziennie pojawia się nowy powód, by odłożyć go na jutro - tyle jest rzeczy do zobaczenia! Klamka zapada, kiedy kupujemy bilety kolejowe do Xi'an. Dziś albo nigdy! Do restauracji, która specjalizuje się wyłącznie w tym daniu, przychodzimy odrobinę za wcześnie. Niechcący jesteśmy świadkami odprawy, a raczej musztry personelu. Cała restauracyjna świta - kucharze, kelnerki, pomywacze i podkuchenne -stoi w równych rzędach wyprężona w postawie na baczność przed najeżonym małym człowieczkiem. To szef, który wygłasza (a raczej wykrzykuje) krótkie przemówienie. Potem personel wydaje okrzyk i odśpiewuje skoczną piosenkę. Jeszcze jedno przemówienie i wreszcie pada komenda: "Spocznij". Jesteśmy porządnie głodni. Kelnerki biorą się ostro do pracy. Zaczyna się bieganina z czajnikami, stół zostaje błyskawicznie nakryty, płomień pod miską zapalony, hot-pot zaczyna bulgotać.

Ostatnie godziny w Chengdu spędzamy więc tak, jak przystało na Syczuan - przy stole, ostrożnie przebierając pałeczkami w gotującej się zupie. Nasz hot-pot jest boski (obiad dla pięciu osób kosztował 150 juanów). Między jednym a drugim plasterkiem tofu, kawałkiem boczku, łykiem zielonej herbaty, snujemy plany dalszej podróży. Wspaniale jest być turystą! Rozkosznie jest być turystą w Syczuanie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA