Dwa oblicza kuchni PRL

Większości z nas kuchnia PRL kojarzy się źle - z jedzeniem na kartki, pustymi półkami, wiecznymi kolejkami, darami z zagranicy, wyrobami czekoladopodobnymi, ozorkami czy "lornetą" i "meduzą". Wiecznym kombinowaniem, jak z niczego zrobić coś.

Moje pierwsze doświadczenia kulinarne zdobywałem właśnie w tych czasach, w kuchni Ośrodka Komitetu Centralnego PZPR w Mierkach. I poznałem zupełnie inne oblicze kuchni tamtego okresu...

Teren ośrodka był zamknięty i pod ścisłą ochroną - nie można było po prostu przyjechać i wynająć pokój. Ośrodek podzielony był na dwie części, a ja jako praktykant pracowałem w obu. Pierwsza przeznaczona była dla pracowników polskiego aparatu partyjnego. W drugiej przyjmowano gości z zaprzyjaźnionych krajów - członków bratnich organizacji z Chin, Korei Południowej, Angoli, NRD, ZSRR. W pierwszej części kuchnia była bogata, w drugiej - bardzo bogata....

Do dyspozycji mieliśmy (i to w dowolnych ilościach) produkty, których na co dzień nie można było kupić. Do zakładów mięsnych wchodziliśmy bez kolejki i wybieraliśmy najlepsze wędliny i gatunki mięsa. Wysokogatunkowe alkohole z Peweksów i Balton to też nie był problem. Bo przecież dla aparatu partyjnego wszystko musiało być najwyższej jakości...

Menu w ośrodku było typowo polskie. Nigdy nie podawaliśmy potraw obcych naszej kulturze kulinarnej - krewetek i innych produktów, dziś powszechnie uważanych za luksusowe. Tak, gotowaliśmy bardzo drogo, wykwintnie i elegancko, ale zawsze po polsku. Ośrodek położony był nad jeziorem, serwowaliśmy więc dużo ryb - królowały jesiotry, węgorze i sandacze. Często pojawiała się też dziczyzna i sezonowe owoce leśne.

Dla dygnitarzy i ich gości organizowaliśmy bankiety i inne uroczystości. Wyprawy łodziami na wyspy na jeziorze, każda zaopatrzona w suto wypełniony koszyk. Na wyspie ognisko i upieczony na nim dzik lub baran. Wszystko na bogato.

Zawsze wiedziałem, że będę kucharzem. To tradycja rodzinna - moja mama była szefową kuchni przez 20. Kiedy byłem w pierwszej klasie szkoły gastronomicznej zgłosiłem się na obowiązkowe wakacyjne praktyki. A w tamtych czasach praktyki w Mierkach to jakby złapać Pana Boga za nogi. Mogłem poznać świetnych szefów kuchni, którzy przyjeżdżali nas szkolić z Warszawy. Dzięki ich wiedzy i dostępności tych wszystkich produktów wiele się tam nauczyłem. Zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym połowie lat 80. ubiegłego wieku trafił na praktyki do bursy, przedszkola, czy innych zakładów żywienia zamkniętego, pewnie szybko bym się zniechęcił. I nie byłbym tym, kim teraz jestem.

Całe szczęście czasy PRL za nami, jedzenie bez problemu i kolejek kupujemy w sklepach, również te bardzo egzotyczne składniki do potraw, których smaki przywozimy z wakacji i chcemy odtworzyć w domu. A ci, którzy dziś w szkołach gastronomicznych uczą się na kucharzy, mają szansę poznawać tajniki gotowania nie tylko w znakomitych restauracjach w Polsce, ale też za granicą. I mam nadzieję, że wykorzystają tę szansę, która wielu moim kolegom z czasów PRL-u nie była dana.

Dariusz Struciński - szef kuchni w Hotelu Anders w Starych Jabłonkach. W 2010 r. odznaczony Medalem Komisji Edukacji Narodowej za działania na rzecz podniesienia jakości kształcenia w szkołach gastronomicznych

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.