Były srogie, mroźne dni; na szczęście spełzło na niczym. Ale póki było nieciekawie, mój znajomy nawiał za liczne granice, do miasta Paryż. Trochę mu zazdroszczę; bo pod pozorem kuracji od warszawskiego splinu zaliczył jeden Paryż więcej. W paryskich sklepach można się przecież obkupić winem (on by powiedział: burgundem, ten monoman). Ja bym dodał jeszcze, że w restauracjach dają tam dobrze zjeść. A na dodatek, jeśli się wróci po latach, kuchnia będzie równie dobra. Bo to kraina, gdzie nic nie znika ot tak, z dnia na dzień.
Trochę mu zazdroszczę, bo ja w dziedzinie wina muszę tu dokonywać wygibasów, chciałoby się rzec, na sucho; do najbliższego porządnego sklepu mam daleko; a do sklepów paryskich to już w ogóle szkoda gadać. Bardzo daleko. Ja z winem muszę tu kombinować inaczej, naokoło, dłuższą drogą.
Natrafiłem ostatnio przypadkiem w internecie na stronę krakowskiej restauracji; a nazywa się ona tak samo jak ten kulinarny magazyn, Palce Lizać (a że mowa o całkowitym przypadku, uprasza się P.T. Czytelniczki i Czytelników, aby nie łączyli pisma z restauracją, bo nie tędy droga). Restauracja imienniczka obiecuje niezliczone atrakcje, a już najbardziej przekonuje mnie, również językowo, taki passus: "Znani jesteśmy z tego, że nasze dania poza walorami smakowymi i wizualnymi mają ten plus, że za niewielką cenę dostaniecie naprawdę dużą porcję pysznego jedzenia". Czyli tanio i można się obeżreć, czyli polska norma spełniona, a do tego jeszcze transmisje sportowe i blisko dworca; więc jeśli najdzie jakaś fantazja podróżnicza podczas obiadu, to ją można natychmiast zrealizować.
Nie napisałbym o restauracji, gdyby nie karta win. Oto ona, skopiowana od początku do końca:
"Kadarka 100 ml (czerwone półsłodkie)
Egri cabernet 100 ml (czerwone wytrawne)
Tokaji 100 ml (białe półsłodkie)
Egri chardonay 100 ml (białe wytrawne)
Cherry 100 ml (wiśniowe)
Martini 100 ml (Bianco, Rosato, Rosso)
Campari 100 ml
Grzaniec Galicyjski 200 ml"
Zacznę od końca listy, od grzańca, cherry, martini i campari. Zacznę i od razu skończę, litościwie pominę, bo to nie są przecież wina. Wina natomiast, te prawdziwe - nic o nich nie wiadomo po prostu, bo ani producenta, ani rocznika, nic (widzę, jak mi się udzieliło głuptactwo, jak tłumaczę podstawowe sprawy. Ale widać, trzeba). I - to już drobiazg - są to wina, o których można powiedzieć, że są w nich zaklęte ubiegłe dekady, całe lata 80., wczesne lata 90. Pamiętacie, drogie i drodzy, owo westchnienie rozkoszy, kiedy się udało zdobyć kadarkę (a jak nie pamiętacie, to wasze wielkie, nieskończone szczęście)? Wtedy nie przeszkadzało nikomu, że kadarka konkretnego wina nie oznacza. Półsłodka kadarka, mój Boże (kiedyś lepsze od innych, bo na innej skali porównywane).
Więc jedna strona medalu, strona możliwa jest taka: siedzieć sobie na paryskiej wycieczce, we francuskim stylu skarżyć się na ceny zawyżone i bimbać sobie na wszystko. Strona medalu druga, mniej światowa, podsuwa cztery niedookreślone wina węgierskie i mecz na telebimie. Te wina z przeszłości, z których połowa to półsłodkie, ze strachu, że będzie cierpko i strasznie. Te dwie strony to są dwa różne kosmosy, światy nieprzyległe: nie o to chodzi, że się nie komunikują nawzajem; one nawzajem o sobie nie wiedzą.
Żeby to pogodzić ze sobą, konieczne są ofiary. Ofiara pierwsza: szast-prast, na chwilę zapominamy o paryskich wyprawach, o namiętnych chwilach w sklepach z winem; wrócimy do nich innym razem. Ofiara druga: zapominamy raz na zawsze o karcie win nie win z restauracji Palce Lizać, specjalność: lata 90.; bo nie ma sensu się męczyć z przeszłością jak z byłą narzeczoną (czy byłym narzeczonym, nigdy o was nie zapominam, Czytelniczki po przejściach). Dwa gesty, dwa trupy. Pozostaje szukać pocieszenia, szukać wina i jedzenia, które rozświetli dni szare.
O tej porze roku usiadłbym z czerwonym jakimś, o strukturze jak pięść. Ale nie tym razem; grudzień i styczeń to jest pora na tokaje (choć, prawdę mówiąc, na tokaje zawsze jest pora), na wino doskonałe do sączenia po kropli, do siedzenia przy jednym kieliszku. Kojące, ale nie usypiające, bo tokaje łączą cechy - wydawałoby się - nie do połączenia. Mają złożoność jak z innego świata, tę jedwabistość rodzynkową i leciutko korzenną, z silną cytrusową nutą; to są pełną gębą wina. A jednocześnie jest w nich to, co działa jak lep na Polaka, który wina się boi: wielką, miodową słodycz.
Wybrałbym pięcioputtonowego asz (mógłby być z winnicy Disznókr, choć to już spory wydatek) albo delikatniejszego, sporo lżejszej wagi asz trzyputtonowego (Oremus na przykład). Te dziwne puttony to wiadra dotkniętych szlachetną pleśnią, wysuszonych gron, które dodaje się do jednej beczki. Więcej puttonów - wino słodsze, bardziej skondensowane (i ma się rozumieć droższe); wtedy jest sprzedawane w buteleczkach półlitrowych, smukłych, tak uroczych, że nadających się do kontemplacji. Sączyłbym to wino sam do siebie, sączyłbym do pasztetu po parysku, piłbym nieskrępowanie do gęsiej wątróbki (najlepiej foie gras) z gruszką w tokaju; a potem najspokojniej przeszedłbym na wety, jadłbym tort orzechowy i znów go zapijał tokajskim winem; a kiedy się skończy tort, to bym sączył wino do książki, do rozmowy, do żony. No, metod leczenia jest wiele.
WYIMEK: Pamiętacie, drogie i drodzy, owo westchnienie rozkoszy, kiedy się udało zdobyć kadarkę? Wtedy nie przeszkadzało nikomu, że kadarka konkretnego wina nie oznacza