Pokazywała mi organ po organie, wywracała żołądek na nice, wysypywała z niego żwirek, odcinała serce - i ja tego serca, w sensie kulinarnym, pożądałem; choć było ledwie surowym organem, i polityczna poprawność kazałaby się go brzydzić. W nagrodę za grzeczne zachowanie zawsze to serce dostawałem w rosole. Albo babcia: zabierała mnie za dom i podrzynała gardło kaczce, albo kurę zabijała siekierą. Albo sąsiad, który skręcał łeb królikowi, którego potem sprawiał na oczach dzieci. (To nie jakieś wspomnienia wiejskie, tylko typowe dzieciństwo w mieście, w latach niedostatków; wtedy każdy hodował zwierzęta w ogródku).
Te historyjki wytrząsam na stół, żeby przypomnieć rzecz oczywistą: kuchnia jest zawsze teatrem przemocy, zawsze jest w niej ukryte okrucieństwo. (Jest oczywiście i wyjście osobne, wyjście dla tych, którzy mówią pas , i mięso odrzucają. Ich prawo. Dzisiejsze kazanie do tych kieruję, którzy mięso jedzą). W kuchni wygrywa mocniejszy, chytrzejszy, bardziej zdecydowany. Ktoś kogoś zżera. Kuchnia to kraina świeżą krwią zbroczona, smakowicie pachnąca posoką.
Kiedy jednak zajrzeć do naszych telewizorów, do naszych pism specjalistycznych, do książek kucharskich, to widać inną rzeczywistość. Znaleźć tam można podróże do krajów pięknych i ciekawych; można poznać ludzi eleganckich, albo przeciwnie, stylowo chamowatych (bo przecież fascynuje nas widok brutali); można przez szybę lizać sprzęt kuchenny, wszystkie te maszyny lśniące i drogie, zaprojektowane przez geniuszy dizajnu, te powszechne przedmioty pożądania. W mediach kuchennych brak tego, co jest jądrem kuchni: krwi, mięsa, konkretu. Wszystko tu aseptyczne jak zapach lizolu. Z książki, z pisma kuchennego nie dowiemy się nawet, skąd się bierze wołowina, mięso pokazywane jest zawsze w bezpiecznych kawałkach; już nawet nie wolno pokazać, jak się sprawia rybę.
Jamie Oliver, ta dziwna hybryda, w dowolnej kolejności biznesmen i kucharz, celebryta, błazen, apostoł, pokazał w jednej ze swoich książek świeżo ubitą owcę, i półtuszę dzika z krwią i bebechami w dziecięcej wanience (a dziewczynka ze smoczkiem patrzy na to wszystko). Oliver zachwycony opisał, że widok uboju we Włoszech nikogo nie dziwi. Innym razem pokazał, jak się zabija zbędne pisklęta. Cóż, trudno mu nie przyznać racji: nie chcemy tego oglądać, bo tak nam łatwiej; amputujemy sobie wyobraźnię. Sami sobie wzbraniamy związków przyczynowo-skutkowych: jeśli jem tego kotleta, rzeźnik musiał zabić tamtą świnię, i nie była to wcale operacja bezkrwawa.
Ciotka Emma sprawiająca kurę, sąsiad skórujący królika, babcia zabijająca drób: to wszystko nie wpłynęło na mnie źle. Od tych widoków nie stałem się bezdusznym bydlęciem, i wiem przynajmniej, skąd się bierze jedzenie. Nadal jadam mięso, ale staram się go nie kupować zanadto. Nie z każdym jest podobnie, bo czasem trudno przewidzieć, co wyniknie z nauki. Kiedy dawno już temu przyniosłem do domu tuszkę królika, moja córka powiedziała, że wygląda jak kot, i królika odtąd nigdy nie tknęła. Moja porażka, jasna sprawa. Ale i jej zwycięstwo, bo wie, tak jak wszyscy powinniśmy wiedzieć, że żeby zjeść mięso, trzeba zabić zwierzę, i to zwierzę ma jakiś kształt i kolor. Polityczna poprawność nie ma w kuchni zastosowania.