Na zapas, czyli gdzież te kulinarne ostatki

Trochę jak przez mgłę, a trochę z opowiadań pamiętam czasy, kiedy menu - zwłaszcza to domowe - miało swoje postne, niepostne i odświętne strony.

Przerzucało się jego karty bez pośpiechu, za to z uwagą. I był to na tyle istotny podział, że powstawały nawet grubaśne księgi z przepisami na dania świąteczne, codzienne (to akurat naturalne) i właśnie postne. Oczywiście te ostatnie często stały w jawnej sprzeczności z powodem, dla którego powstały, bo namawiały do obżarstwa, tylko z użyciem innego zestawu dań, ale o to mniejsza. Grunt, że księgi powstawały, bo ludzie mieli potrzebę jakiegoś zaakcentowania tego, że post to nie jest czas zwyczajny. Również kulinarnie. Inna sprawa, że w swych poszukiwaniach nie trafiłem na żadną księgę, która skupiałaby się na daniach ostatkowych albo chociaż zaproponowała o nich rozdział. Zakładam, że wzięło się to stąd, że ich potencjalni autorzy i wydawcy doszli do wniosku, że musiałby to być po prostu wyciąg szczególnie rozpasanych potraw ujętych w innych rozdziałach.

A niesłusznie, bo ja chętnie przeczytałbym o zestawie dań, które byłyby na tyle niecodzienne i nieprzyzwoite, że dobrze podkreślałyby doniosłość ostatkowego posiłku, a jednocześnie gwarantowałyby odpowiednią długość kulinarnej biesiady bez potrzeby używania rzymskich wynalazków, jak piórko etc., żeby nie kończyć zbyt szybko. I może kiedyś przeczytam.

Idea ostatków powstała, jak mniemam - poza tym, że jest z pewnością pozostałością po mniej chrześcijańskich czasach, ale na tyle przyjemną, że łatwo przyszło pierwszym wiernym ją zasymilować - ze złudnego przeświadczenia ludzkości, że można coś zrobić na zapas. Tymczasem prawda jest taka, że na zapas można się skutecznie co najwyżej martwić. Nic innego się na zapas nie udaje. W grę wchodzi może jeszcze szczepionka przeciw grypie, ale i ona nie jest absolutnym pewniakiem.

Czy istnieje taka fizyczna możliwość, żeby najeść się na kilka dni? Otóż nie. Tak jak nie można się na zapas napić, napalić wstrętnych papierochów, a nawet umyć (tego najbardziej żałowałem jako dziecko, bo jeść akurat lubiłem zawsze). Szkoda, ale się nie da. Jedyne, co możemy zrobić, to przejadając się albo przepijając (i nie, nie chodzi tylko o alkohol), albo też przepalając, zohydzić sobie daną czynność czy używkę, tym samym na jakiś czas ograniczając z nią kontakt. I po pobieżnych nawet obserwacjach wydaje się, że w tym właśnie kierunku idą ostatki. Że po to są one potrzebne postowi. Ileż osób po zakończeniu ostatkowych brewerii kulinarno-obyczajowych powiedziało sobie, że już nigdy więcej? I co istotniejsze - niektóre z tych osób wytrzymały w tym postanowieniu nawet tydzień. A może i dwa. Nie, raczej nie dwa.

Kulinarny aspekt ostatków odszedł chyba jednak w niepamięć, ograniczając się już tylko do tłustoczwartkowego pączka i zestawu faworków. Stało się to wtedy, gdy w wielkiej ilości objawili się swojscy jarosze, których nie należy mylić z wegetarianami, i wspomniani wegetarianie. Oni są cały rok w poście rozumianym najpowszechniej. Więc co mają świętować? To po pierwsze. Po drugie i ważniejsze, odkąd skupiono się na tej części postnej dyrektywy, która skupia się nie na umiarkowaniu w jedzeniu, ale na zakazie organizowania hucznych zabaw. I kiedy to stało się wyzwaniem najważniejszym, postanowiono (znaczy się postanowiła o tym społeczność in genero) zastąpić najadanie się na zapas ubawieniem się na zapas. Przy czym zasada tego "zapasu" pozostała ta sama. Oczywiście, że mimo wstępnych - i zakładam, że w większości szczerych - chęci udać się to nie może. Ale może się udać zohydzenie sobie pląsów na czas jakiś obecnością w niezadymionym już lokalu, bo prawo takie, ale tak upiornie dusznym, gęstym od spoconych ciał i morderczego rytmicznego basu. Więc ostatki skupiają się właśnie na tym. Niestety.

*Wojciech Krzyżaniak - szef "Gazety Telewizyjnej", mistrz kuchni kawalerskiej, obserwator ekscesów i kultury kulinarnej

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.