Wojciech Nowicki w swojej świetnej książce "Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce" postawił tezę, że bohaterowie współczesnej literatury polskiej nie lubią jeść - co stanowi zerwanie z wieloletnią tradycją uświetnioną dziełami Kochanowskiego, Sienkiewicza i Mickiewicza.
"Pan Tadeusz", nasza narodowa epopeja, to książka, której stanowczo powinna unikać każda osoba na diecie. Po prostu nie da się przeczytać opisu uczty w dwunastej księdze i nie poczuć natychmiastowego ssania w żołądku, którego nie zaspokoi byle pudełeczko serka homo.
Tu Wojski skończył opis i laską znak daje,
I wnet zaczęli wchodzić parami lokaje
Roznoszący potrawy: barszcz królewskim zwany
I rosoł staropolski sztucznie gotowany,
(...)
Dalej inne potrawy, a któż je wypowie!
Kto zrozumie nie znane już za naszych czasów
Te półmiski kontuzów, arkasów, blemasów,
Z ingredyjencyjami pomuchl, figatelów,
Cybetów, piżm, dragantów, pinelów, brunelów;
Owe ryby! łososie suche, dunajeckie,
Wyzyny, kawijary weneckie, tureckie,
Szczuki główne i szczuki podgłówne, łokietne,
Flądry i karpie ćwiki, i karpie szlachetne!
W końcu sekret kucharski: ryba nie krojona,
U głowy przysmażona, we środku pieczona,
A mająca potrawkę z sosem u ogona.
Daruję czytelnikom opisy wędlin i deserów. Choć, jak wiadomo z dzieła innego naszego wieszcza, każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem to majątek narodowy, to jednak wszystkiego może być za dużo, nawet kochanego ciałka. "Pan Tadeusz" powinien mieć na okładce ostrzeżenie przed wysokokaloryczną zawartością.
Jakże daleko stąd do współczesnej literatury polskiej. Nowicki ilustruje ten upadek cytatami m.in. z powieści Joanny Pawluśkiewicz "Telenowela", która opisuje catering na planie produkcji tytułowego serialu.
" Rano dostajemy bułki, robione poprzedniej nocy, zamrażane i odmrażane wczesnym rankiem. Są z wędliną (wodną), serem żółtym (kupowanym w Makro na przecenie z lekkim nalotem), jakimiś warzywami, którymi nie należy się zbyt długo przypatrywać, tylko szybko je usunąć ".
Mam nadzieję, że cytat z literatury współczesnej powstrzymał u Państwa apetyt, wywołany przez słowa Mickiewicza. Wieszcz wywieszczył zresztą nadejście naszych czasów w tym oto, trochę niepoprawnym politycznie fragmencie:
Pytasz, czy wszędzie w Litwie ten się zwyczaj chowa?
Niestety! Już i do nas włazi moda nowa.
Niejeden panicz krzyczy, że nie cierpi zbytków,
Je jak Żyd, skąpi gościom potraw i napitków,
Węgrzyna pożałuje, a pije szatańskie
Fałszywe wino modne, moskiewskie, szampańskie;
Potem w wieczor na karty tyle złota straci,
Że za nie dałbyś ucztę na stu szlachty braci.
Otóż w podobnej sytuacji jest większość bohaterów polskiej literatury współczesnej. Jedzą jakieś straszliwe paskudztwa nie dlatego, że ich nie stać na porządne jedzenie. Parę stron dalej wydają fortunę na coś zupełnie idiotycznego.
W zbiorze opowiadań Jakuba Małeckiego "Zaksięgowani", poświęconym krytyce stylu życia nowej polskiej "biurowej klasy średniej", znajdziemy na przykład taką oto spowiedź głównego bohatera:
Życie ubrało mnie w garnitur z Próchnika i buty za tysiąc pięćset złotych, słońce nad moją głową zastąpiły okrągłe halogeny, wpuszczone w podwieszany sufit, z karty dań zniknęły chleb i ziemniaki, pojawiła się za to pizza, żarcie na telefon i smażone na głębokim tłuszczu KFC.
Rano budzik, złość zalewająca oczy, że znowu dzień i że trzeba wstawać, potem prysznic i podziemny parking, deptanie gazu i w sklepiku przy Domaniewskiej dwa 7 Daysy, koniecznie czekoladowe, uwielbiam (...) w służbowym aucie jebie bułkami z Maca ".
W tych dwóch akapitach zafrapowało mnie jakieś przedziwne, niepojęte dla mnie pomieszanie porządków walutowych. Nigdy w życiu nie kupiłbym sobie butów za półtora tysiąca - nawet gdybym te półtora tysiąca tak po prostu znalazł na ulicy albo dostał w jakiejś nagrodzie. Z przyjemnością natomiast taką sumę wyłożyłbym urządzając ucztę dla "stu szlachty braci". Zwłaszcza, gdyby to były pieniądze, które "same przyszły" (jeśli czytają to jurorzy nagród dziennikarskich, proszę to wziąć pod uwagę jako ofertę offsetową).
Inną zapowiedź takiego podejścia znajdziemy w "Przedwiośniu" Stefana Żeromskiego. W Nawłoci panowie szlachta owszem, ucztują nadal jak w "Panu Tadeuszu", ale narratora i głównego bohatera zdaje się to drażnić. Denerwują go afektowane zdrobnienia używane na określenie "kawusi" czy "śniadanka". Czas spędzany na biesiadowaniu wydaje mu się zmarnowany:
Nakryto stół i piorunem wniesiono koszyki z chlebem żytnim, z bułkami własnego wypieku, z suchymi ciasteczkami i rogalikami. Maciejunio własnoręcznie naznosił słoików z miodem, konfiturami, konserwami, sokami. Tu podstawił "masełko", tam rogaliki. Pod siwym przystrzyżonym wąsem uśmiechał się spoglądając na pewien słoik, który nieznacznie wskazywał, i coś "ośmielał się" szeptać z cicha na jego wielką, bardzo wielką pochwałę. Cezary przysiągł mu oczyma, iż odwiąże opakowanie słoika i skosztuje, a nawet sięgnie dokumentnie do wnętrza.
(...)
Obiady, kolacje, śniadania i podwieczorki trwały niemal przez dzień cały. Wstawano dosyć późno. A ledwie spożyto śniadanie i dano folgę dyskusji, która się wyłoniła z przygodnego tematu, jużci Maciejunio wchodzi cichcem ze swymi sprawami i stół, dopiero co sprzątnięty, zaściela czystym obrusem. Znaczyło to, że społeczność nawłocka zmierza ku obiadowi.
Cezary Baryka ma, jak wiadomo, w końcu dość takiego życia od obiadu do podwieczorku, rzuca Nawłoć i przyjeżdża do Warszawy, włączyć się w politykę. Mickiewicz napisał list miłosny do sarmackiego biesiadowania, Żeromski zaś przedstawił je jako narodową zgubę.
W szklanych domach nie było miejsca na "rogaliki z kawusią". Prawdziwemu społecznikowi musi wystarczyć racjonalnie dawkowana porcję białka, witamin i kalorii, spożywana bez zbędnych deliberacji, bo Sprawa wzywa.
Poza nielicznymi wyjątkami, jak "Jeżycjada" Musierowicz, takie podejście do jedzenia zachowało się w literaturze PRL. Samo to, że ktoś zwraca uwagę, na to co je, służyło w niej często do budowania jego negatywnego obrazu. A to przebrzydły drobnomieszczański francuski piesek, wybrzydza na to, co ma na talerzu!
Od wczesnego dzieciństwa moim ulubionym polskim pisarzem współczesnym jest Tadeusz Konwicki. Zaczęło się, gdy przeczytalem pierwsze zdanie powieści "Zwierzoczłekoupiór", "To nie jest książka dla grzecznych dzieci" i już wiedziałem, że muszę ją przeczytać.
W tej powieści występuje niesympatyczna ciotka Cecylia, która głównego bohatera ma za idiotę, razem zresztą z całą skretyniałą rodziną, którą niestety założył jej niedorozwinięty umysłowo brat (ojciec głównego bohatera). Oto jak ciotka Cecylia zachowuje się na rodzinnym obiedzie:
"- Co to, sosy? Mięso z tłustym sosem? - krzyknęła Cecylia.
- No właśnie - odparła przestraszona mama - moi mężczyźni takie lubią.
- Oni są idioci! Ludzie kulturalni jedzą steki z rusztu. Odlej mi to świństwo natychmiast.
(...)
Wreszcie Cecylia zaczęła jeść. A trzeba przyznać, że apetyt jej dopisywał ".
W opisie obiadu z ciotką uderzają mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: choć opis jest dość długi, a mięso odgrywa w nim pewne znaczenie, nawet nie dowiadujemy się jakie to właściwie mięso. Ja bym prędzej kupił buty za półtora tysiąca, niż napisał powieść, w której bohater po prostu je "mięso", nawet nie wspominając, czy jest wołowe czy wieprzowe, duszone czy smażone.
Po drugie - to, że ciotka ma apetyt i nie jest jej obojętne, co ma na talerzu, służy budowaniu jej charakterystyki jako osoby niemiłej i aroganckiej. Bo osoba kulturalna w PRL jadła co jej podano bez przesadnego entuzjazmu ale i bez grymaszenia. Tak nas wychowywano jeszcze w przedszkolu, tym nieśmiertelnym tekstem "wojny na ciebie trzeba".
Ten literacki zwyczaj, że bohater je "mięso" (ale nie wiadomo jakie), "kanapkę" (ale nie wiadomo z czym) albo "zupę" (ale o jakim smaku?"), w dużym stopniu przejęli pisarze Trzeciej Rzeczpospolitej. Do karykaturalnych rozmiarów to jest doprowadzone w - skądinąd znakomitej - trylogii kryminalnej Marcina Świetlickiego "Dwanaście", "Trzynaście" i "Jedenaście".
Akcja dzieje się głównie w knajpach (prawdziwych) w Krakowie, Warszawie i pomniejszych miejscowościach, bohaterowie ciągle coś piją i prawdopodobnie gdyby podsumować wszystkie wydatki na alkohol, wystarczyłoby już na bardzo porządny "stek z rusztu", o którym marzyła ciotka Cecylia.
Co bohaterowie piją, to mamy podane z przesadną dokładnością - nawet nie tylko gramaturę i nazwę alkoholu, ale i kieliszek, jak w tej scenie:
"- To ja bym poprosił kawę i... i... i... pliskę, tak, pięćdziesiątkę pliski bym poprosił serdecznie - mówi mistrz do barmanki - ale nie do takiej dużej koniakówki, do czegoś mniejszego, o, do czegoś takiego może być, bardzo dziękuję"
Ale co właściwie jedzą? Nie wiadomo, poza ogólnikami typu "jakieś kanapki".
Ciekawe, że polska literatura fantastyczna pozostaje oazą dobrego jedzenia. Tak było w czasach PRL, gdy Stanisław Lem - człowiek, który z całą pewnością cenił sobie dobre jedzenie - dawał swoim bohaterom zacne i tradycyjne menu.
Choć Ijon Tichy obraca się wśród kurdli i ośmiołów, odżywia się najchętniej dietą ziemianina. Mickiewicz ze zrozumieniem chyba przeczytaliby taki oto fragment mistrza Lema:
" gdy biorąc sie po obiedzie do mycia talerzy stwierdziłem, że rozgrzany od potężnej pracy stos atomowy popsuł mi najlepszą porcję polędwicy wołowej, jaką zostawiłem w lodówce na niedzielę, straciłem na chwilę równowagę ducha i miotając najokropniejsze przekleństwa, rozbiłem część serwisu, co przyniosło mi wprawdzie pewną ulgę, nie było jednak zbyt rozsądne ".
Ja w każdym razie rozumiem gniew Ijona Tichego - też mi się kiedyś zepsuła polędwica wołowa zachowana na niedzielę i wprawdzie nie tłukłem talerzy, ale obawiam się, że trochę przy tym przeklinałem. Poniższy opis z mistrza Andrzeja Sapkowskiego to już bezpośredni hołd dla najlepszych tradycji Mickiewicza i Sienkiewicza:
"Widok ustawionego w gigantyczną podkowę stołu przypomniał dobitnie, że jesień przemija i ma się ku zimie. Wśród piętrzących się na misach i półmiskach dań dominowała dziczyzna we wszystkich możliwych wersjach i odmianach. Były tam wielkie ćwiartki dzików, udźce i combry jeleni, rozmaite pasztety, auszpiki i różowe plastry mięs, jesiennie przybrane grzybami, żurawiną, śliwkowymi powidłami i sosem głogowym. Było jesienne ptactwo - cietrzewie, głuszcze i bażanty, dekoracyjnie podane ze skrzydłami i ogonami, były pieczone pantarki, przepiórki i kuropatwy, cyranki, bekasy, jarząbki i paszkoty. Były tam i prawdziwe delikatesy, jak kwiczoły, pieczone w całości bez patroszenia, albowiem jagody jałowca, którymi wypchane są wnętrzności tych maleńkich ptaszków, stanowią naturalną przyprawę".
Uff! Po wklepaniu powyższego, musiałem sobie zrobić przerwę na batonika. Choć ten fragment pochodzi z sagi o wiedźminie Geralcie, w której występują rozmaite fanastyczne stworzenia (stąd zapotrzebowanie na wiedźminów) - jedzenie, jak widać, jest zupełnie tradycyjne. Nie ma tam pieczonych bazyliszków ani smoczych ogonów w potrawce.
Podobnie rzecz wygląda w innej znanej polskiej sadze fantasy, tym razem w sadze o zbóju Twardokęsku Anny Brzezińskiej. Zobaczmy co tam jedzą:
"Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana drobnymi kawałkami ostrego sera. Twardokęsek ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął żuć pośpiesznie"
A tak ucztuje książę na polu bitwy:
"Książę Evorinth skrzywił się z niechęcią, przełknął kęs pieczonej gęsiny i spiesznie zapił ją skalmierskim winem. Mięso było spalone - kucharz źle znosił oblężenie, zwłaszcza że nad ranem obrońcy bezwstydnie obrzucili obóz płonącymi wiechciami, od czego zgorzało kilka namiotów w bliskości siedziby władcy (...) żarł pieczyste, zakąszał kiełbasą, przegryzał krwawą kiszką szpikowaną słoniną, chleb smarował pasztetem i jeszcze dodatkowo okładał skwarkami. Słowem, siły i zdrowie marnotrawił, podczas gdy obrońcy wychodzili z siebie, żeby mu biesiadowanie zakłócić".
Jak widać, trochę wbrew tezie Nowickiego - polska literatura nie zarzuciła umiejętności pisania ze smakiem o jedzeniu. Tyle tylko, że w PRL i Trzeciej Rzeczpospolitę tę sztukę kontynuuje polska fantastyka. To smutne, że suto zastawiony stół ze smakołykami traktujemy jak coś równie nierealnego, jak bazyliszek czy ufoludek.